Początki pasji
środa, kwietnia 09, 2014
Stare kartki z pamiętnika skłoniły mnie do przejrzenia starych albumów i wspominania dzieciństwa, dziadków, rodziców i tego wszystkiego co zachowało się na starych fotografiach. Wśród nich znalazłam stare zdjęcie, na którym jako (prawdopodobnie) 2- 3-latka podziwiam kwitnący krzew róży. Zdjęcie zrobił mój tata podczas spaceru po Ogrodzie Botanicznym w Parku Oliwskim. Zdjęcie to stało się od pewnego czasu moim awatarem na forum ogrodniczym.
Uzmysłowiło mi i przypomniało to, że ogrodami fascynowałam się od zawsze. Choć nie od zawsze się nimi zajmowałam. Mieszkaliśmy z rodzicami w bloku, często zmienialiśmy miejsce zamieszkania i rodziców bardziej kusiło podróżowanie po całym świecie, niż "grzebanie w ziemi". Jedynym ogrodem z jakim miałam do czynienia był duży balkon-loggia na którym stały wielkie skrzynie wykonane przez tatę, a w nich rosły klematisy i wiciokrzewy, a w skrzynkach zawieszonych na poręczy sezonowe kwiaty.
Gdy wyszłam za mąż, zamieszkałam w domku w Oliwie, nieopodal tego parku, który pamiętałam z dzieciństwa. Domek posiada niewielki ogródek, który był pierwszym, którym się zajęłam. Wcześniej były tam drzewka owocowe, stare i chore, zaniedbane, bo nikt nie potrafił ich przycinać. Pod drzewkami jakaś niby trawa. Jedyną ozdobą była niewielka skarpa z boku wjazdu, na której teściowa miała rodzaj skalniaka. Tam kwitły czasem drobne rośliny skalne, całe łany liliowych, fioletowych i białych floksów.
Ogródek objęłam w swoje posiadanie, z wyjątkiem wspomnianego skalniaka. Wiele lat był tam trawnik, kilka rasowych iglaków o różnym pokroju oraz trochę sadzonych w gazonach kwiatów sezonowych. Trawniczek był miejscem zabaw dla moich dzieci, gdy były małe. Z drzewek owocowych pozostała (wtedy 40-letnia!) jabłoń papierówka, która mocno przycięta, parasolem swojej korony dawała nieco cienia w słoneczne, upalne dni. Dzieci rozłożyste jej konary opatulały kocami i siedziały tam całe dnie, jak to nazywałam "wisiały niczym gepardy".
Zresztą z tym mocnym cięciem jabłonki też wiąże się pewna historia. Specjalnie na tę okazję przyjechał do nas brat teściowej, który z racji swego wieku sam już nie mógł pomóc nam - laikom w tej operacji, ale zadeklarował pomoc i to, że nami pokieruje. Tym bardziej, że był z wykształcenia przedwojennego! - ogrodnikiem. Mój mąż wykonał cięcie wg wskazań wuja Mieczysława, ale okoliczni przechodnie, sąsiedzi z osiedla byli ogromnie wzburzeni tym, że "robimy krzywdę tej jabłonce". Cięcia były drastyczne, ale na tyle skuteczne, że przedłużyło żywot jabłonki o wiele lat. Ba! Ona owocowała po tym corocznie, a owoce były o wiele większe niż poprzednio.
Przy okazji kolejnego natchnienia do wspomnień napiszę jak to z ogródkiem przydomowym było później.
2 komentarze
Pisz, pisz, lubię ogrodwo -domowe wspominki. Na natchnienie to mi dobrze kawusia ze słodyczami robi, he, he.
OdpowiedzUsuńTabaziu, dziękuję za wizytę w moim blogowym ogródku, postaram się od czasu do czasu coś napisać ciekawego, choć Tobie dorównać - próżny trud.
OdpowiedzUsuńCo do kawusi też lubię, a słodycze co to? Mój ostatni - od kilku miesięcy - "styl życia" wyklucza cukier w jakiejkolwiek postaci, ale pamiętam te miłe chwile i zazdraszczam. ;)