Wspomnienia - Co ma wisieć, nie utonie...

poniedziałek, października 27, 2014

Wyrzucony na brzeg plaży w Gdańsku-Jelitkowie korzeń oblodzony niczym lodowa rzeźba 
- zdjęcie z marca 2010 r. 


Przytaczałam już w swoich wspomnieniach przykłady przejawów chłopięcej strony mojego charakteru. Dzisiaj, gdy wspominam te sytuacje, wydaje się, że największy wpływ na to miał mój ojciec, to pewnie z powodu jego niespełnionych marzeń o synu, chciałam swoją osobą je „spełnić”. W swoim dziecięcym rozumie połączonym ze sporym temperamentem odkrywczym, powstawały naprawdę szalone pomysły. Wiele sytuacji było groźnych, bo moja wielka wyobraźnia niestety nie  podpowiedziała mi nigdy, że może się stać coś złego. 

I tak spadłam z konara wielkiego kasztanowca, z kilku metrów... poza potłuczeniami nic złego się wtedy nie stało. Innym razem spadłam z niewielkiej wysokości, z metalowej konstrukcji-daszku nad jakimś systemem wentylacyjnym przy Kinie „Wicher” (w Helu). Generalnie często bawiliśmy się w pobliżu kina i kasyna, było tam sporo zaułków godnych naszej uwagi.
Wracając do daszku, to wspinałam się po takim załamaniu dwóch wielkich blach i gdy trzymając się rękoma, ślizgając nogami po śliskich płaszczyznach – nie pierwszy raz zresztą! – ręce się „puściły” i spadłam do tyłu, wykonując jakieś słabiutkie salto, a głową uderzyłam w wystającą akurat tam śrubę mocowania. Uderzyłam się w prawą skroń i z niej polała się krew. Kolega zaprowadził mnie do domu, a mama zawinęła jakiś prowizoryczny opatrunek i szybko poszliśmy do pobliskiego szpitala. Tam dostałam zastrzyk przeciwtężcowy i opatrzono mi ranę. Doktor, ku mojej przestrodze powiedział, że „jeden centymetr w bok i byłby trup na miejscu”. Pamiętam, że po tym wypadku kilka dni byłam spokojniejsza.
Ale to jeszcze nie koniec... Pamiętam pewną srogą zimę na Helu. To zima z takich, gdy pada dużo śniegu i mocno mrozi. Gdy potem już mieszkałam w Gdańsku, to rzadko, ale zdarzało się, że na Zatoce Gdańskiej przy plażach powstawały kilkukilometrowe pola lodowe, po których można było nawet chodzić – choć jest to bardzo niebezpieczne. Nigdy nie wiadomo jak gruby mamy pod sobą lód, w każdej chwili może się przecież załamać.
I właśnie podczas takiej zimy, między portem rybackim w Helu a falochronem portu wojennego, utworzyła się bardzo ciekawa konfiguracja lodowa. Była to duża kra lodowa, niejednorodnie zmrożona, z tego co pamiętam sięgała trochę dalej niż falochrony portów. Pewnie było to kilkaset metrów pokrywy lodowej zwartej, mieszanej z niewielkimi dziurami lepy lodowej  (niepołączonych grudek lodu). Dodatkowo na krze położonej bliżej brzegu utworzyły się góry lodowe, które wyglądały niczym porozrzucane wokół gigantyczne kule śnieżno-lodowe. Były one wysokie (ok. 1,5 m, albo i trochę więcej) i spłaszczone na górze. Niektóre znajdowały się dość blisko siebie. Warstwa śniegu i lodu pokrywająca plażę, jak i strefę przybrzeżną nie dawała poczucia gdzie pod lodem jest ląd, a gdzie już woda. Z tego powodu trudno było określić jak pod lodem może być głęboko. Jedynym odniesieniem były ciągnące się po bokach kry falochrony obu portów.
Gdy poszliśmy tam większą grupką dzieciaków najpierw chodziliśmy po krze, wydawała się twarda i „pewna”. Najpierw przechodziliśmy między lodowymi górami, niektóre były blisko siebie, może na pół metra, może mniej, inne daleko metr, czy więcej. W pewnym momencie doszłam do wniosku, że warto się na taką górę wdrapać. Chciałam przeskoczyć z jednej na inną blisko położoną.
Udało mi się wdrapać na taką bryłę, gdy jednak stanęłam na górze wcale skoczenie z jednej na drugą nie wydawało mi się takie oczywiste i możliwe. Już dokładnie nie pamiętam czy któryś z kolegów nie zachęcał do skoku... ale spróbowałam wykonać skok. Jeden się udał, jednak na odleglejszą górę już nie przeskoczyłam. Próbowałam, ale niestety spadłam na krę na wyprostowanych nogach. Podczas lądowania (żeby nie powiedzieć wodowania), przebiłam krę i do bioder znalazłam się w wodzie. Oczywiście pomogli mi się wykaraskać, ale momentalnie było mi w tych mokrych rzeczach zimno. Plaża ta znajdowała się dość blisko mojego domu, podejrzewam, że można było tam dojść w 15 minut. Niestety miałam problem z chodzeniem, było tak mroźno, że nogawki spodni z wełnianego materiału (wtedy prasowano takie na kanty!) zamarzły i gdy zginałam nogi idąc, jakby „pękały” na kawałki i utrudniały chodzenie.
Po powrocie do domu zajęła się mną mama przerażona moimi głupimi pomysłami, pomogła się szybko przebrać w ciepłe rzeczy, opatuliła mnie w ciepły koc i dała napić gorącego mleka z miodem. Przygoda skończyła się dobrze, ale nie polecam naśladownictwa, zresztą dzisiaj można w okresie zimowym oglądać w telewizji przykłady podobnej niefrasobliwości, gdy służby ratownicze muszą udzielać pomocy ludziom lub zwierzętom na krze.
Cały czas mieszkam nad morzem i widywałam różne konfiguracje śnieżno-lodowe nad brzegiem, podobnych gór lodowych do tych z końca lat 60-tych, które opisałam, ponownie nie spotkałam.

Zobacz także

0 komentarze