Wspomnienia - Jak się uczyłam jeździć na motorkach
środa, października 01, 2014
Znalazłam w Internecie zdjęcie fabryczne Hondy Monkey Z50Z w dokładnie takim kolorze (Red Metalic) jak moja (źródło: http://www.scale-bikes.de/Honda-Monkey-Z50Z)
Od niedawna
mam prawo jazdy i jeżdżę swoim samochodem. Bardzo to lubię i choć jeszcze
przeżywam każdą jazdę, to czuję się coraz pewniej. Przy okazji mojego
uczestnictwa w ruchu drogowym przypomniały mi się szczeniackie czasy, gdy
jeździłam na różnych motorach i motorowerach. Jak już o tym wspominałam mój
tata był marynarzem marynarki handlowej, całe życie pływał. W latach
siedemdziesiątych był taki trend, nazwijmy to biznesowo-handlowy, że marynarze
przywozili z Dalekiego Wschodu skutery, motorowery i motory. Były wtedy dobrem
pożądanym na naszym rynku motoryzacyjnym, chętnie były kupowane na giełdzie
samochodowej.
Pierwszym
takim przywiezionym z Japonii pojazdem była Honda C50 (de Lux), to rodzaj
skutera z osłonami z tworzywa, kremowo-szara, z półautomatycznym sprzęgłem. Miała
silnik czterosuwowy o pojemności 50 cm sześciennych. Właśnie na tym skuterze
uczyłam się samodzielnej jazdy.
Mieszkaliśmy
wtedy na Helu, gdzie za Kasynem była wtedy jeszcze spora łąka, a na niej
wydeptana dróżka. Ojciec pojechał tam ze mną na Hondzie uczyć mnie jeździć.
Ponieważ miała ona półautomatyczne sprzęgło, wystarczyło tylko regulować obroty
i dodawać lub odejmować biegi nogą. Noga opierała się na podnóżku i tam była
specjalna „wajcha” do zmiany.
Szybko
nauczyłam się ruszać jedynką i zrobiłam kilka kursów wzdłuż dróżki sama. Gdy
tata doszedł do wniosku, że już to opanowałam zatrzymał mnie. Wyjaśnił, że jak
dojadę do końca łąki, mam zawrócić, zmniejszyć manetką gaz i wrzucić drugi
bieg. Wydało mi się to proste i swoim dziesięcioletnim rozumem rozumiałam co
mam zrobić. Pojechałam do końca dróżki, zawróciłam i... nie zmniejszając gazu
(obrotów) wcisnęłam „dwójkę”.
Wbrew pozorom
ten motorower miał trochę mocy i na drugim biegu wyrywał się rączo do przodu,
chyba nie spodziewałam się takiej prędkości, a nie potrafiłam nad nią
zapanować. Ciało odchylało mi się do tyłu, a tym samym manetką dodawałam gazu,
a nie odejmowałam... Pędziłam przerażona, w połowie drogi stał ojciec i
krzyczał, żebym zmniejszyła gaz, przestrzeń przede mną szybko się kurczyła. Zaczęłam
na koniec nie dodawać gazu, ale byłam tak rozpędzona, że wylądowałam na
ogrodzeniu wojskowego ośrodka wypoczynkowego. Dobrze, że siatka była stara i naciągnięta, wyhamowała moją jazdę, silnik w końcu zgasł. Przybiegł do mnie
tata, stwierdził, że motor nieuszkodzony, więc nawet nie miał wielkiej
pretensji. Co było jednak śmiechu potem – ze mnie – bo okazało się, że podczas
mojej brawurowej jazdy na „dwójce”(hi! hi!!!) oczy miałam wielkie z przerażenia. Dość późno
dotarły do mnie wykrzyczane przez ojca rady. Ta lekcja była jednak skuteczna na
tyle, że potem nie miałam już problemów ze zmianą biegów.
W latach
siedemdziesiątych zaczęły być bardzo modne motorowery na małych kołach z
baniastymi oponami. Były to Hondy Dax, a także podobne Yamahy i Suzuki. Kilka
takich jeździło wtedy w Trójmieście. Może niektórzy pamiętają też teatralny spektakl Balladyny w reżyserii Hanuszkiewicza (1974), w którym występowały także takie Hondy. Także tata przywoził te modele, bardzo
szybko się sprzedawały z dobrym zarobkiem. Kupowano takie uszkodzone i w
rejsach marynarze je naprawiali, mieli zajęcie w wolnych chwilach, a potem
niezły dodatkowy dochód. Na wszystkich przywożonych modelach jeździłam i
sprawdzałam jak się sprawują.
Gdy
mieszkaliśmy z powrotem w Gdańsku, na zakończenie podstawówki tata przywiózł
dla mnie Hondę Monkey Z50Z metal red (na zdjęciu tytułowym). Mówił wtedy, że to nagroda za „piątkowe”
świadectwo. Byłam dumna, że mam swój motorek. Honda ta była mała i miała
składaną kierownicę, po złożeniu mieściła się w bagażniku np. Fiata 125p. Miała
małe kółka i była wtedy najmniejszą motorynką tej marki. Silnik 50 centymetrowy
palił tylko 1,2 litra benzyny na 100 km. Wyglądała śmiesznie, bo widać było, że
jedzie człowiek, a mniej na czym. Tata dokonał pewnej przeróbki i przedłużył
jej kanapkę, dodał dodatkowe podnóżki i jeździliśmy na niej nawet we dwójkę. Z
przodu było tylko widać kółko... Świetnie się sprawowała, bardzo ją lubiłam,
była niezawodna, miałam ją aż do czasu wyjścia za mąż. Potem jeszcze jeździł na
niej mój mąż, potem sprzedaliśmy znajomemu, który bardzo ją chciał mieć.
Ponieważ jeździłam na niej wiele lat miałam kilka przygód, zawsze miło ten czas wspominam. Szczególnie utkwiły mi w pamięci dwie sytuacje. Jedna można powiedzieć dotyczyła „wyższości marki Honda nad rometowskim Komarem” - z przymrużeniem oka.
W ramach
pomysłów racjonalizatorskich ojca do mojej Małpki został zamontowany silnik od
innego modelu – Daxa – bardziej rajdowego, jak mi mówił. Po niewielkiej
przeróbce silnik pasował do mocowania mojego motoroweru, dodatkowo jednak miałam
zainstalowane sprzęgło na kierownicy, podobne do spustu hamulca. Ponieważ
silnik miał większą moc, osiągał też większe szybkości. Monkey miała na
liczniku do 55 km/h, a na silniku Daxa osiągała 90 km/h. Pomiaru dokonaliśmy
przy pomocy samochodu jadącego za motorem. Tata wyjął z licznika ogranicznik
prędkości i wskazówka licznika robiła pełne koło.
Pod moim
blokiem, gdzie stawiałam Hondę często było zbiegowisko chłopaków z osiedla,
którzy oglądali ją ze wszystkich stron. Kiedyś, gdy miałam pojechać do Sopotu
coś załatwić, też była taka gromadka. Podeszłam do niej, zadawali jakieś
pytania techniczne, na które odpowiedziałam i śmiali się, że osiąga tylko 55
km/h. Nie komentowałam tego, tylko wsiadłam i ruszyłam. Jeden z chłopaków był
na Komarze, który miał na liczniku chyba 70-tkę, ruszył za mną, żeby się „pościgać”.
Wyjechałam z drogi osiedlowej, jadę, a za mną „ryczy” Komar. Chłopak gazował aż
miło, zrównał się, zaczął mnie już wyprzedzać, a ja dodałam ze dwa biegi i z
lekkością pokazałam mu tył (przy tym silniku Honda Monkey miała pięciobiegową skrzynię).
Po powrocie do
domu czekał na mnie „komitet powitalny”, chłopaki zadający jeden przez drugiego pytania,
nie mogli zrozumieć dlaczego Komar nie dał rady. Nie zależało mi wtedy by się
przyznawać do podmianki silnika, bo raczej nie było to zgodne z dowodem rejestracyjnym.
Wyjaśniłam im w ten sposób: „No przecież Honda wyciąga tyle ile ma napisane, a
Komar widocznie ma tylko napisane”. Wtedy to „kupili”.
Druga sytuacja miała miejsce też z mocniejszym silnikiem. Problem miałam ze sprzęgłem, czasem mi gasł silnik, czasem wyrywało motor spod nóg. Daxy znane były ze swej mocy w przełożeniu do wielkości. Na którymś statku znany był przypadek, gdy marynarz jeździł po pokładzie na takim motorku i gdy za mocno dodał gazu, ten wyrwał mu się spod siedzenia i wyskoczył do morza.
Pod blokiem,
na parkingu czekało kilku chłopaków, a ja akurat miałam gdzieś pojechać. Odpaliłam
maszynę i chciałam ruszyć, ale puściłam sprzęgło zbyt gwałtownie, a obroty były
już dość wysokie, prawie uciekła mi spod pupy, ale trzymałam się mocno, więc
przednie koło uniosło się wysoko w górę. No i pojechałam na jednym kole...
wśród gwizdów zachwyconych chłopaków. No i niechcący zrobiłam furorę na
osiedlu, gdybym miała zrobić to celowo, pewnie bym nie umiała. Po przejechaniu
kilku metrów docisnęłam przód, Honda ładnie usiadła z powrotem na asfalt i
pojechałam tam gdzie planowałam.
Po tych moich przygodach
z „mocą” tata jednak zamontował mi oryginalny silnik, a ten „rajdowy”
odsprzedał.
2 komentarze
Bardzo ciekawie to zostało opisane.
OdpowiedzUsuńGenialny artykuł. Polecam sprawdzić skutery elektryczne, na pewno się zakochasz! :D
OdpowiedzUsuń