Hel
wtorek, czerwca 17, 2014
Spadnę czy nie? - smutna mina na tym zdjęciu, bo tata posadził mnie na polerze, a ja zwyczajnie się bałam, że spadnę do wody
Od pewnego czasu piszę swoje wspomnienia, w zasadzie do szuflady. Dzisiaj pod hasłem "Hel" chcę przytoczyć urywki moich opowiadań. Być może znajdziecie wyjaśnienie skąd się wzięła Daniela, może też trochę o poczuciu wolności, które kojarzy mi się z tym miejscem, o bójkach i pieskach - jak zwykle u mnie "pewien taki misz-masz". Zapraszam!
Hel
To niesamowite
miejsce, w którym przyszło mi spędzić chyba najbardziej beztroską część
dzieciństwa. Zamieszkaliśmy w mieszkaniu służbowym – miałam wtedy 2,5 roku.
Tata nie mogąc powrócić do floty handlowej po praktyce „jakiejś turbinowej”,
mając na utrzymaniu mnie i mamę zatrudnił się – wtedy mówiło się „poszedł do…”
– w Marynarce Wojennej. W Helu spędziliśmy z przerwami ok. 10 lat.
Z najmłodszych lat to tak wiele nie pamiętam, chyba tylko że w mieszkaniu były piece.
Potem przeprowadziliśmy się do nowszego bloku, ulicę dalej. Tam był wypas, bo
było centralne ogrzewanie. Blok usytuowany przy głównej ulicy, prowadzącej do
Kina „Wicher” i Kasyna Garnizonowego w otoczeniu niewielkiego parczku.
Dla mnie
najważniejszym wspomnieniem tych miejsc jest to, że ten dzisiaj niewielki
skrawek lądu na cyplu był wtedy dla mnie niczym nieskończona przestrzeń. Gdy
gdzieś sobie chodziłam, to kilometry powrotu do domu bardzo się dłużyły. Wtedy
tereny Helu były ograniczone, jak to mawiali rodzicie: „z trzech stron morze, z
czwartej brama”. Brama znajdowała się na trasie wyjazdu z Helu do świata,
znaczy w kierunku do Juraty. Między Helem a Juratą znajdowała się strefa
wojskowa, przez którą przejechać można było za specjalną przepustką. Można było
też PKSem, ale oczywiście po wylegitymowaniu przez żołnierzy. Przez teren
przebiegała także trasa kolejowa, którą też można było wjechać lub wyjechać z
Helu.
Jako małe
dzieci szwędaliśmy się beztrosko nawet tam, gdzie nie było można. Czym dla
małego dzieciaka jakieś zasieki z drutów kolczastych, rzadko rozciągnięte na
wbitych w ziemię sosnowych pniakach lub betonowych słupach. Właziliśmy jak nie
dołem to górą. Rozerwane ubrania w kształcie charakterystycznego „L” (od
drutów) były sznytem z tego terenu. Byłam dość żywym dzieciakiem, dość szybko
mama zwątpiła w swój jakikolwiek wpływ na mnie i w zasadzie musiałam się tylko
w domu „meldować” w porze posiłków. Poza tym hulaj dusza, piekła nie ma. Ta
wolność, której poczucie zdobyłam wtedy jako dzieciak, ma dla mnie, czy
bardziej mojego charakteru, największą wartość.
Dzisiaj z
perspektywy czasu wiem, że wolność ta była pozorna. Miejsce to swoim
zmilitaryzowaniem, podporządkowaniem strukturom i przepisom było specyficzne. Dzieci
mają jednak taką cechę, że łatwo przystosowują się do warunków.
Mama i ja oraz nasze pieski
*
W tym czasie
nie miałam rodzeństwa, byłam jedynaczką. Siostrę „dostałam” gdy miałam
już 12 lat i było to w ostatnim roku zamieszkania w Helu. Rodzicie zawsze
hodowali psy, to była ich pasja. Były one moimi towarzyszami, przyjaciółmi,
braćmi i siostrami. Pierwsze były pekińczyki, później kerryblue teriery, a
potem bedlington teriery. Najlepiej pamiętam te ostatnie, były to suczki,
najpierw Ballada, a potem jej córka Nancy, dla mnie zwyczajnie Nancia. Towarzyszyła
mi wszędzie, być może mama czuła się spokojniej wiedząc, że psina jest ze mną.
Była niezwykle oddana, grzeczna, ułożona i cieplutka. Spała ze mną, bo
oczywiście wpuszczałam ją do łóżka. Poza wszystkim była przepiękna, taka
popielato-niebieska owieczka, zresztą jej rodowodowa nazwa to Blue Nancy przyd.
hod. Arabeska. W czasie gdy była „wystawowa” przywoziła złote medale i tytuły
CAC oraz CACIB. Dla mnie była zwykłym psiakiem, kochanym. Miała też dzieci,
śliczne, dwa lub trzy mioty. Byłam przy tym jak się rodziły, od dziecka uczyłam
się pomagać maleństwom. Przysuwać do mamy do cacusia, masowałam ich brzuszki,
by nie bolały, sprzątałam legowisko gdy nabrudziły. Pięknie pachniały, taką
kazeinką, ich bezbronność, a jednocześnie opiekuńczość suki była dla mnie czymś
wspaniałym.
A to jakiś wilczur, nawet nie pamiętam do kogo należał - zdjęcie wykonane w okolicy wojskowej bramy wjazdowej do Helu (z tyłu)
*
Choć byłam
dziewczynką to wolałam bawić się z chłopakami, miałam taki chłopczykowaty
charakter, zadziorny i skory do bójki. Nie wiem jak to się stało, ale zostałam
prowodyrem kilkuosobowej „bandy”. Widocznie to z powodu przebojowości i cech
przywódczych, co bardzo mi pochlebiało i wprowadzało w poczucie dumy.
Skoro
wspomniałam o bójkach, to warto wyjaśnić, że wojowniczość może mieć podłoże po
pierwsze w charakterze typowego strzelca, dla którego poczucie „sprawiedliwości
dziejowej” jest najważniejsze. Nigdy nikogo nie uderzyłam bez powodu, tzn.
„jedynie słusznej sprawy”, obronie słabszych i siebie.
Walczenia o
swoje nauczył mnie tata. Znam to bardziej z opowiadań rodziców niż własnej
pamięci, co świadczy o tym, że miało to miejsce gdy miałam 4-5 lat, a nawet
może wcześniej. Wróciłam do domu zapłakana. Rodzice się pytali co się stało, na
co ja becząc odpowiedziałam: „Bo mnie taki chłopak uderzył!”. Tata się zapytał
„Który to?”. Pokazałam mu przez okno który. Tata z konsternacją stwierdził, że
„przecież on jest mniejszy od Ciebie o głowę!”. Wziął pasek – tu niestety
nastąpi część niepedagogiczna – i zlał mnie, po czym wyjaśnił, że mam sama
zadbać o swoje „masz dwie ręce i nogi, broń się”. Lekcja okazała się skuteczna,
bo od tego czasu nie poszłam do rodziców skarżyć się na to, że ktoś mnie
uderzył.
Bywało, że
rodzicie innych przychodzili do moich…
Zresztą tata,
marzący o tym żeby mieć syna, traktował mnie także jak chłopca. Towarzyszyłam
mu – gdy byłam nieco starsza – w typowo męskich pracach. Mówił do mnie w
męskiej formie: Gdzie byłeś? co zrobiłeś? Traktowałam to jako wyraz miłości i
nawet mi się podobało. Gdy dojrzewałam moja wyłaniająca się kobiecość jednak
wygrała z chłopczykowatym stylem bycia i cieszę się, że było to tylko
przejściowe.
Zdjęcie z pierwszego mieszkania na Helu z pekińczykiem
i bedlingtonką Balladą
*
Nie znosiłam
od dziecka swojego imienia. Rodzice nadali mi je nawiązując do postaci operowej
jaką jest Violetta z Traviaty. Jednak w latach sześćdziesiątych na polskiej
scenie estradowej pojawiła się Violetta Villas, która stała się moim
przekleństwem. Przezywano mnie jej nazwiskiem – „Villas! Villas!”. Gdy
ktokolwiek zapytał mnie o imię i odpowiedziałam – Violetta, od razu skojarzenie
było – A! Ta Villas!
Nie znosiłam
jej! Pamiętam, że mama się interesowała nią, czytała co pisali o niej w
gazetach. W tym czasie mama przybrała na tuszy i chyba troszkę się porównywała
z nią. Pamiętam, że rozmawiało się o tym, że „wcale nie jest ładna”, że włosy
ma na pewno sztuczne, doczepione, że te stroje jakieś bez gustu…
Może VV wychodziła
z założenia, że nie ważne jak mówią, byle mówili. W tym czasie była osobą
wzbudzającą spore kontrowersje.
Akceptacja
mojego imienia przyszła po pewnym czasie, gdy zaczęłam naukę w liceum. Wtedy
też zaczęłam naukę angielskiego. Na początek każdy wykonał dla siebie kartonik
ze swoim imieniem, by postawić jako wizytówkę przed sobą. Violetta po angielsku
to Violet – czyli <wajolet> czy <wajlet>. Na początku miałam
problem z zapamiętaniem tej wymowy, więc jak już się cała klasa nauczyła „za
mnie”, to i ja zapamiętałam. Podobało mi się męsko brzmiące imię. Od tego czasu
w szkole wszyscy do mnie mówili Wajlet i ja pogodziłam się ze swoim imieniem.
Przy okazji,
nie miałam drugiego, zapasowego, które mogłabym używać, co wypominałam czasem
rodzicom. W ferworze rodzinnych zawirowań podano w USC tylko jedno imię. Drugie
odkryłam dopiero, gdy… chciałam wziąć ślub. Biorąc metrykę chrztu z kościoła
otrzymałam „zszokowana” dwa imiona Violetta Daniela. Drugie – także było to imię
mojej matki – dodała babcia z własnej inicjatywy, o czym nikt z rodziny nie
pamiętał.
Gdańsk, maj 2014 r.
0 komentarze