Wspomnienia - Niewypał

czwartek, września 04, 2014



 Pocisk moździerzowy (Fot. na podstawie strony)

Hel był specyficznym miejscem do mieszkania. W czasach, gdy byłam dzieckiem, było to niewielkie miasto otoczone z trzech stron wodą, a z czwartej – bramą. Jak wiadomo z historii podczas niemieckiego ataku na Polskę w 1939 roku długo i dzielnie bronił się przed wrogiem. Z tego powodu pewnie, a także z tego, że znajdowały się tam wszędzie rozległe tereny wojskowe można było bardzo często natknąć się na różnego rodzaju niewypały i niewybuchy. Tereny ogólnodostępne dla ludności były na ogół dość dobrze przeczesane i sprawdzone, ale na terenach jednostek wojskowych bardzo często znajdowały się jakieś pordzewiałe szczątki. Jednocześnie ogrodzenia ciągnące się kilometrami, sporządzone często tylko z drutu kolczastego rozciągniętego na słupkach, dla nas wszędobylskich dzieciaków nie były wystarczającą przeszkodą. Właziliśmy bardzo często na tereny wojskowe i choć rodzice nam tego zabraniali, to co zabronione podobało nam się najbardziej. Była to też taka zabawa w "kotka i myszkę" z wojskowymi, którzy czasem nas przeganiali z terenów zabronionych. Szybko jednak wiedzieliśmy gdzie i kiedy przechodzą, rzadziej czy częściej. Do tego dostosowaliśmy swoje plany zabawowe. Z punktu widzenia dorosłego człowieka wiem, że było to bardzo ryzykowne i groziło nam wiele niebezpiecznych sytuacji, jednak grupce przyjaciół żądnych wrażeń bardzo się to podobało. Niebezpieczeństwo na które się narażaliśmy powodowało, że sami siebie bardziej podziwialiśmy za brawurowe pomysły, które udało się zrealizować.

O naszą świadomość próbowali też dbać nauczyciele z naszej szkoły, a także wojsko. W szkole odbywały się specjalne spotkania z wojskowymi, którzy "straszyli" nas konsekwencjami napotkania i nieodpowiedzialnej zabawy niewypałami i niewybuchami. W ramach zapobiegania często wtedy zdarzającym się wypadkom, w których dzieci bawiły się takimi znaleziskami, a które skończyły się tragicznymi zranieniami, czy wręcz śmiercią, uczono nas co mamy zrobić i jak postępować. Bardzo byliśmy wtedy tym przejęci i chcieliśmy tą naukę koniecznie wykorzystać w przyszłości. A jak to się w rzeczywistości odbyło opowiem dalej.
Nie tak długo po naszych szkolnych pogadankach bawiliśmy się na terenie wojskowym niedaleko bramy wjazdowej na Hel. Za cmentarzem były takie rzadkie przesieki, którymi wchodziliśmy na teren. Był bardzo piaszczysty, właściwie wydma porośnięta niewielkimi wtedy sosnami. Po piasku dość ciężko się chodziło, jednocześnie często po wiatrach odsłaniały się różne "skarby", których wcześniej nie było widać. Była nas grupka 4-5 dzieciaków, chłopaki i ja. Wstyd teraz przyznać, ale byłam wtedy prowodyrem tej "bandy" jak ją nazywaliśmy pewnie na przykładzie jakichś grup partyzanckich, które widzieliśmy w filmach (telewizja wtedy pokazywała bardzo często filmy i seriale o tematyce wojennej). Miałam spory autorytet w grupie i wszyscy szli za mną jak w dym.
Podczas naszych wędrówek natrafiliśmy na pordzewiały pocisk o długości ok. 30 cm "ze skrzydełkami". Później dowiedziałam się, że mógł to być pocisk moździerza. Bardzo byliśmy przejęci znaleziskiem i nie zbliżaliśmy się do niego. Postanowiliśmy czym prędzej powiadomić żołnierzy, którzy pełnili służbę na posterunku bramy wjazdowej Helu. Ta placówka była najbliżej miejsca naszego znaleziska. Teren był rozległy i piaszczysty, trudno było jednak zapamiętać drogę, a bez szlaku trudno byłoby ten niewypał znaleźć. Wymyśliłam wtedy, że grubym patykiem znaczyć drogę na piasku aż do drogi, a tam zapamiętać będzie łatwiej charakterystyczne miejsce. Dookoła tego miejsca wbijaliśmy w piasek znalezione nieopodal patyki tworząc w ten sposób rzadki płotek, a potem od tego miejsca ciągnęłam za sobą ślad aż do szosy.
Całą grupką poszliśmy do posterunku. Żołnierze zaczęli nas wypytywać co się stało, bo byliśmy bardzo przejęci znaleziskiem i naszą misją. Wyjaśniłam, że znaleźliśmy niewypał i energicznie gestykulowaliśmy gdzie jest nasze znalezisko. Dowódca wydał rozkaz żołnierzowi, żeby poszedł z nami i sprawdził co to jest. Poprowadziliśmy żołnierza wg umyślonego wcześniej planu znaczenia, niezawodnie tam trafiliśmy. Trudno mi ocenić jak było to daleko, bo dzieci inaczej oceniają odległość, obecnie Hel wydaje mi się taki mikroskopijny, ale mogło to być ok. 1,5 km.
Gdy znaleźliśmy się w oznaczonym miejscu żołnierz rzucił pobieżnie okiem, a potem – ku naszemu zdumieniu – wziął niewypał do ręki i zaczął wracać na posterunek. No a my za nim w odległości kilku metrów dla bezpieczeństwa (tacy byliśmy odpowiedzialni). W zasadzie to szliśmy za nim, bo czekaliśmy na to, że nas pochwalą za obywatelską postawę. Żołnierz, który był z nami nie był jakiś wyrywny i gadatliwy, prawie się nie odzywał i nic nam nie tłumaczył.
Gdy dotarliśmy na posterunek inni żołnierze oglądali nasze znalezisko i potwierdzili to, że dobrze zrobiliśmy. Miedzy sobą jednak uśmiechali się i komentowali, że nie było to nic niebezpiecznego. Wielkich wiwatów nie było, więc zabraliśmy się do domu.
Długo nie trzeba było czekać, zaledwie po kilku dniach znaleźliśmy kolejny pocisk. Też pordzewiały jak poprzednio, leżący gdzieś niedaleko poprzednio znalezionego. Zaczęliśmy się zastanawiać co zrobić. Rezultatem szybkiej narady było postanowienie, że wezmę ten pocisk i zaniesiemy na posterunek "żeby dwa razy nie chodzić", poza tym "to nic niebezpiecznego"...
Jak uradziliśmy, tak uczyniliśmy. Wzięłam pocisk i niosłam w wyprostowanej ręce wzdłuż ciała. Moi koledzy z obawy przed ewentualnym wybuchem szli parę metrów za mną. Gdy zbliżaliśmy się do bramy żołnierz z daleka zobaczył, że niosę pocisk. Zaczął nerwowo krzyczeć żebym się zatrzymała, moim kolegom gestykulując nakazał by się oddalili do pobliskiego rowu i kładli na ziemię. Do mnie – już spokojniej powiedział, że mam powoli i delikatnie położyć pocisk na ziemi, a potem oddalić się do kolegów. Dostrzegłam wtedy, że pozostali żołnierze, którzy widzieli tę sytuację skryli się za niewielkim budynkiem. Wtedy zrozumiałam, że coś jest nie tak i zaczęłam się na serio bać. Delikatnie położyłam pocisk na trawiastym poboczu i wtedy żołnierz krzyknął, że mam uciekać do rowu, a potem tylko: Padnij! Padnij! Wszyscy padnij!!!
Biegłam do rowu i szczupakiem padłam na ziemię. Z ciekawości jednak patrzyliśmy spod głowy co będzie dalej. Żołnierz podszedł do pocisku obejrzał go z oddali i zawołał do kolegi, by zadzwonił po kogoś kto to zabierze. Po czym podszedł do nas i kazał nam wracać do domu. Wyjaśnił, że poprzedni pocisk nie był uzbrojony, a ten jest, a to oznaczało, że postąpiliśmy bardzo nieroztropnie dotykając go, a co dopiero przenosząc w inne miejsce. Jakaś drobna różnica w budowie pocisku, której jako dzieci nie dostrzegaliśmy, całkowicie zmieniała potencjalne zagrożenie. Z perspektywy czasu dostrzegam, że brak odpowiedniego wyjaśnienia w pierwszej sytuacji mogło skutkować bardzo poważnymi konsekwencjami. Dobrze, że wszystko skończyło się dobrze. Martwiliśmy się tylko potem, żeby o sprawie nie dowiedziała się szkoła i rodzice. Widmo tego, że będą nas pokazywać jako zły przykład zaburzało nasz spokojny dotąd sen przez kilka dni. Sprawa jednak – na nasze szczęście – nie została nagłośniona.

Zobacz także

0 komentarze